Metal gotycki powinien być przede wszystkim metalem. Jest strasznie dużo kapel udających, że grają w tym stylu, a są cienkimi grupami pop.
Nick Holmes
Od początku kwietnia 1999 roku zespół przebywał w trasie koncertowej po Europie. Paradise Lost odwiedzili takie kraje, jak Irlandia, Holandia, Niemcy, Szwecja, Norwegia, Dania, Anglia, Walia, Luksemburg, Hiszpania, Czechy, Austria, Australia czy Włochy. Zespół zawitał również do Polski, występując 9 grudnia w warszawskim klubie „Proxima” (koncert pierwotnie planowano na 9 października). Brytyjczycy wykonali wówczas utwory „Say Just Words”, „True Belief”, „In All Honesty”, „Permanent Solution”, „Remembrance”, „Made The Same”, „Hallowed Land”, „So Much Is Lost”, „This Cold Life”, „Forever Failure”, „Walk Away”, „Nothing Sacred”, „Disappear”, „Mercy”, „Shadowkings”, „As I Die”, „Behind The Grey”, „Enchantment” i „One Second”.
Pierwotnie występ w Warszawie planowano na 9 października, ale… Na trasie promującej „Host” płynęliśmy promem z Helsinek do Sztokholmu. Prom miał krótki przystanek na jakiejś maleńkiej, rybackiej wysepce. Lee był tak nawalony, ze wyszedł na brzeg, w samej podkoszulce i oznajmił, ze poszuka jakiejś knajpy – jakby na promie ich nie było. Wzruszyliśmy ramionami i poszliśmy do kajut spać, nie wiedząc, że jest tak pijany. W Sztokholmie okazało się, że został na tej pieprzonej wyspie, myśląc, że to właśnie jest Sztokholm. Oczywiście nie zagraliśmy zaplanowanego koncertu, ponieważ Lee dotarł do nas następnym promem, dziesięć godzin później. Okazało się, ze zasnął w jakiejś maleńkiej knajpie, obudził się prawie zamarznięty, bez paszportu i bez grosza przy duszy. Cudem udało mu się dostać na następny prom. Lee przez tydzień ze wstydu się nie odzywał i nigdzie z nami nie wychodził. My po koncercie do baru, a on do autobusu albo do hotelu – śmiał się Nick Holmes. Mackintosh wyznał, że pijaństwo Morrisa zadecydowało o tym, że zespół spóźnił się także na zaplanowany koncert do Warszawy – choć organizatorzy oficjalnie powiadomili, że przyczyną absencji grupy był problem z celnikami na granicy.
W roku 2000 przyszedł czas na wypełnienie obowiązków kontraktowych wobec firmy EMI i przygotowanie kolejnego albumu. Następcę „Host” nagrywano w różnych studiach i w różnych okresach, ale cały czas pod wodzą nowego producenta, Johna Fryera: w londyńskich Albert Studios między kwietniem a czerwcem, w Strongroom w czerwcu oraz w Chapel Studios w Lines we wrześniu.
26 lutego 2001 roku ukazał się singiel „Mouth”, promowany także wideoklipem. Tego samego dnia miał swoją premierę pełnowymiarowy album zatytułowany „Believe In Nothing”. Sam tytuł płyty to wyraz naszego cynizmu na temat wielu rzeczy, które nas otaczają – tłumaczył Holmes. Ten tytuł nie karze nikomu nie wierzyć w cokolwiek. To byłby absurd. Jesteśmy raczej pesymistycznie nastawieni do życia. Zawsze spodziewam się, że coś się spieprzy, że pójdzie nie tak. Chociaż głęboko, głęboko w sercu jestem optymistą. Teksty, które napisałem na „Believe In Nothing” balansują na krawędzi tego, co dobre i tego, co złe, ukazują dwie strony medalu. Dużo w nich gierek słownych, sporo drobnych żartów, które rozświetlają ich negatywną wymowę. Uwielbiam mroczny humor i zabawy znaczeniem słów, dlatego podejrzewam, że ciężko będzie zrozumieć te teksty ludziom, którzy mnie nie znają osobiście.
Uwagę fanów przykuła okładka płyty – znalazły się na niej pszczoły. Fakt, Paradise Lost to zespół niesamowicie pracowity, ale czy obrazek zdobiący nowe dzieło Nicka i spółki odnosi się bezpośrednio do tej cechy? Nick: Przede wszystkim chcieliśmy zatrudnić projektantów myślących w jak najbardziej nowoczesny sposób. Przekopaliśmy się przez wiele pomysłów, które oni proponowali zainspirowani tytułem płyty, tekstami i muzyką. Projekt, na który ostatecznie się zdecydowaliśmy, po prostu się nam spodobał. Nie zastanawialiśmy się zbyt długo, jak należy go rozumieć. Przypasował i tyle. Postawiliśmy na nowoczesność. Chodziło o okładkę, która by odbiegała od wyświechtanych rockowych standardów. Z okładkami jest zawsze jeszcze większa jazda niż z muzyką – opinie odbiorców są nawet bardziej zróżnicowane. Zawsze się komuś narażasz. Ludzie pytają – o co do cholery chodzi? No cóż, przepraszamy, o gustach się nie dyskutuje. Mamy jazdę na powiększone owady – już na okładce płyty „Icon” można było trafić na różne żuczki, muchy. Insekty to nasz fetysz. Jako dzieciak sporo czasu spędzałem w ogrodzie, bawiąc się owadami. Byłem znany jako specjalista od spalania much… Greg dodawał: Do okładek podchodzimy podobnie jak do muzyki. Na przykład okładka „Draconian Times” była wspaniała – ale w swoim czasie. Czarno-biała fotografia z „One Second” – też super. A teraz czas na coś innego. Parę lat później Holmes stwierdził jednak, że w dniu kiedy zespół akceptował wspomnianą okładkę, ktoś musiał im coś dorzucić do piwa.
Na nowej płycie znalazło się 12 kompozycji, którymi zespół powrócił do swojego gitarowego oblicza. Pomimo tego, iż poprzedni album był eksperymentem nad wyraz udanym, spora grupa fanów spisała zespół Holmesa na straty. Stąd solidna, gitarowa i rockowa muzyka, choć wciąż flirtująca delikatnie z elektroniką.
Krążek rozpoczyna „I Am Nothing”, w którym jest i elektroniczny wstęp, i ciężki, gitarowy riff. Ci, którzy czekali na rockowy powrót Paradise Lost, nie zawiedli się. Holmes śpiewa w tym kawałku jeszcze dokładniej i czyściej niż na „Host”. Jest jednak pewien szkopuł – im bardziej stara się śpiewać czysto, tym wyraźniej słychać, że zaniedbał się przez lata pod względem technicznym. Łatwo można to zatuszować w studio, gorzej podczas koncertów. Jeśli ktoś widział i słyszał więcej niż jeden koncert promujący „One Second”, „Host” lub „Believe In Nothing” wie, o czym piszę. Wracając do samej kompozycji, jest ona jedną z najbardziej udanych na płycie, między innymi za sprawą gitary Mackintosha i ciekawego, typowego dla grupy refrenu.
Kolejny jest singlowy „Mouth”, przynoszący ze sobą ciekawy riff, ciekawą linię wokalną Holmesa, konkretny, nośny refren i subtelne inspiracje brzmieniem zespołu Korn (gitary w zwrotkach). Utwór, mimo intensywnej promocji, furory nie zrobił – co nie dziwi, biorąc pod uwagę na co stać Paradise Lost. Podobnie jest z kolejnym singlem z tej płyty: „Fader” zaczyna się gitarą akustyczną i chłopięcych chórem. To utwór niezwykle miły dla ucha. W zasadzie zbyt miły, by pasował do wizerunku grupy. Refrenu nie powstydziłby się niejeden boysband (piszę te słowa bez cienia cynizmu). „Fader” jest po prostu śliczny – ale podobnie jak „Mouth” nie przebił się w mediach (mimo teledysku prezentowanego w MTV).
„Look At Me Now” zaczyna się kapitalnie, mocno i ciężko. Czar pryska, kiedy pojawia się refren. Słychać, że Mackintoshowi zabrakło konkretnego pomysłu. A szkoda. Dla odmiany kolejna na płycie kompozycja, „Illumination”, jest jednym z ciekawszych utworów tego wydawnictwa. To typowy Paradise Lost z ciekawą aranżacją, melancholią i odpowiednim nastrojem. Zdecydowany strzał w dziesiątkę, kontrastujący z okalającymi go kompozycjami. Z jednej strony „Look At Me Now”, a z drugiej „Something Real” z refrenem, który raczej denerwuje niż przykuwa uwagę.
„Divided” jest kompozycją o wiele bardziej atrakcyjną. Jest tu sporo zadumy, smutku, czyli tego, co powinno być obecne na każdej płycie zespołu. Nie zabrakło instrumentów klawiszowych i sekcji smyczkowej, która potęguje przygnębiający nastrój.
„Sell It To The World” zaczyna się przesterowanym basem, mocną gitarą Mackintosha i szybką perkusją. Dawno już nie było na płytach zespołu słychać tak wyraźnych odniesień do chlubnej przeszłości zespołu. Greg w tym kawałku gra tak jak na „Draconian Times”, Nick momentami podrabia Petera Steele’a. To naprawdę jeden z niewielu mocnych momentów płyty.
„Never Again” ponownie zbliża Paradise Lost do stylistyki Depeche Mode. Kompozycja jest dość urozmaicona, a w ciekawej aranżacji pojawiają się instrumenty smyczkowe. Holmes śpiewa bardzo nastrojowo i nisko. To kolejny jasny punkt albumu. Jego zupełnym przeciwieństwem jest „Control”, bez którego płyta mogłaby spokojnie egzystować. Nie ma w nim nic interesującego, a szczególnie razi refren, w którym zastosowano wokalne nakładki.
Rozpoczynający się od perkusyjnych popisów „No Reason” jest za to całkiem do rzeczy. Greg wymyślił ciekawy riff, kawałek ma odpowiedni groove, jest trochę stoner rockowy, bardzo rozbujany i słychać, że w tego typu stylistyce panowie z Paradise Lost odnajdują się doskonale.
Na finał dostajemy monumentalny „World Pretending”, który ze wszystkich kompozycji najwyraźniej odnosi się do przeszłości Paradise Lost. Mackintosh po raz kolejny udowadnia, że jest mistrzem w tworzeniu klasycznych, sabbathowych riffów. Refren (istny doom!) zapamiętuje się od razu, a solówka Grega korespondująca z gitarą rytmiczną Aedy’ego przypomina chwilami czasy „Shades Of God” (!).
Wszystko to brzmi całkiem nieźle, ale tak naprawdę „Believe In Nothing” jest płytą bardzo przeciętną, wymuszoną, nagraną jakby bez pomysłu. To taka wypadkowa dwóch poprzednich wydawnictw, „One Second” i „Host”. Niektórzy też twierdzą, że to brakujące ogniwo w dyskografii grupy między „Draconian Times” a „One Second”. W tych wszystkich dywagacjach na pewno jest dużo racji, natomiast jedno jest pewne: wymienione powyżej albumy Paradise Lost po prostu chciał nagrać, a „Believe In Nothing” musiał. Choćby po to, żeby odzyskać fanów i utraconą pozycję na metalowym rynku.
Teksty z „Believe In Nothing” są oczywiście jak zawsze mroczne: przesiąknięte strachem, lękami, tytułową niewiarą i głębokim poczuciem osamotnienia, któremu towarzyszy niechęć do świata i ludzi. Nick: Lubię dramatyczne wypowiedzi i inteligentne sformułowania. Osobiście nie piszę tak, żeby tekst cały tworzył jedną całość, odpowiednie słowa w odpowiednim momencie mają wystarczająco wiele siły. Rammstein jest klasycznym przykładem takiego pisania. Nie rozumiem ani słowa z tego co śpiewają, ale do tej muzyki tylko niemiecki brzmi naprawdę dobrze! Angielski byłby za słaby…
Same teksty jednak nie pomogą. Jak na możliwości Paradise Lost „Believe In Nothing” to płyta przeciętna – po twórcach takich dzieł jak „Gothic” czy „Icon” fan spodziewa się czegoś więcej. A tutaj poza kilkoma udanymi utworami, otrzymujemy album pełen wypełniaczy. Krążek sprawia również wrażenie jednowymiarowego, płaskiego. Zniknęło klarowne, przestrzenne brzmienie towarzyszące poprzednim produkcjom grupy. Ta płyta to smutny dowód na muzyczne zagubienie i niezdecydowanie stylistyczne zespołu. Trzeba jednak potraktować ten album jako stan pośredni, element przejściowy i wydawnictwo, które w tamtym czasie było zespołowi niezwykle potrzebne. Nick Holmes: Nagraliśmy w sumie siedem płyt, z czego ponad połowa to ostre granie. Potem był ten jeden album, na którym było nieco lżej. To jednak nie oznacza, że odcięliśmy się od tego, co robiliśmy do tej pory. Ludzie powinni zdać sobie sprawę, że jesteśmy zespołem rockowym, więc zawsze będziemy trochę modyfikować nasze brzmienie. Chcemy zaskakiwać naszych fanów – powinni się do tego przyzwyczaić… Poza tym trudno wszystkich uszczęśliwić. „Believe In Nothing” faktycznie w pewnym stopniu powraca do podstawowych założeń Paradise Lost, nie eksperymentujemy tym razem zbyt dużo. Robimy tylko to, co umiemy najlepiej! Ta płyta brzmi przez to, według mnie, bardzo spójnie i… bardzo dla Paradise Lost charakterystycznie. A to coś, do czego każdy zespół powinien dążyć: grać tak, by wyeksponować swoje charakterystyczne cechy.
Greg dodawał: Jesteśmy zespołem rockowym, mamy w składzie dwie gitary, z których chcemy robić użytek. „Host” był eksperymentem, którego nie mogliśmy uniknąć na pewnym etapie naszego rozwoju, ale nie był to przystanek końcowy. Nie zdajesz sobie sprawy, jakie nudne jest dla muzyka granie tych samych rzeczy przez lata. Staramy się więc urozmaicić sobie to nudne życie jak tylko możemy.
Muzykom trudno było także określić styl, jaki proponowali na „Believe In Nothing”. W końcu stanęło na określeniu „dark rock”. Wymyśliliśmy coś prostego, coś co sprawi , że dziennikarze przestaną nas w końcu wypytywać o przynależność do tej czy innej sceny muzycznej – tłumaczył Greg. Nie chodzi nam o to, żeby wkurzać media. Chodzi nam raczej o to, żeby uprzedzać pytania, które zawsze padają w wywiadach.
Rzecz jasna wypowiedzi muzyków zaraz po wydaniu albumu były w zupełnie innym tonie, niż kilka lat później. Uważam, że niektóre utwory mogłyby być tu i ówdzie bardziej ekscytujące – mówił po pewnym czasie Holmes. Nie uważam, że to zła płyta, prawdę mówiąc zupełnie niedawno ją przesłuchałem i okazało się, że jest o wiele lepsza niż pamiętałem. Nie powiem, że to jeden z naszych najlepszych albumów, ale też nie powiem, że to gówno. Mógłbym teraz się zastanawiać, co mogliśmy wtedy zmienić, ale to nie ma sensu, „Believe In Nothing” jest tym, czym jest, czas się z tym pogodzić i pójść dalej. Także Greg Mackintosh, wspominając tą produkcję, nie potrafi wykrzesać z siebie nadmiaru entuzjazmu: Ta płyta to jedyny moment w naszej karierze kiedy kontrolowała nas wytwórnia. Biorąc pod uwagę miliony, jakie w nas zainwestowali, nie dziwię się, że zażądali nadzoru nad projektem. Tylko że w przypadku takiego zespołu jak nasz, to się nie sprawdza. Dlatego chociaż są tam jakieś dobre piosenki, cały album cuchnie kompromisem, a to słowo, którego nienawidzę.