Prehistoria, czyli Elfy, Tęcza i Czarne Msze Ronnie James Dio urodził się 10 lipca 1942 roku w Portsmouth, w New Hampshire ( Stany Zjednoczone ), jako Ronald James Padawona, syn włoskiej pary emigrantów – „Miałem wiele szczęścia, że wychowywałem się w tak licznej i kochającej rodzinie. Miałem wokół mnóstwo wujków, cioć, krewniaków i kuzynów (…) rodzice zawsze we mnie wierzyli, wiedzieli, że stawiam przed sobą właściwe cele, zawsze mogłem na nich liczyć (…) Moi rodzice byli wspaniali. Dali mi poczucie, że nie jestem pępkiem wszechświata, kimś ważniejszym od innych.” – powie po latach. Po tym jak rodzice Ronniego postanowili przenieść się do USA, dorastał w miejscowości Cortland, w stanie Nowy York.
W tej miejscowości wiele lat później jedna z ulic została nazwana „Dio Way” na cześć Ronnie’go – „Dorastałem tam, więc społeczność chciała mnie w jakiś sposób uhonorować. To cudowna sprawa, wciąż nie mogę uwierzyć, że zrobili to dla mnie”. Od najmłodszych lat uczył się grać na trąbce i… na rogu (!), co podobno przyczyniło się do zwiększenia pojemności płuc i wzmocniło jego głos. Ronnie : „Gdy miałem 5 lat, ojciec kupił mi trąbkę. Ćwiczyłem na niej po 4 godziny dziennie. Uczyłem się również grać na klawiszach, gitarze basowej, trochę też na saksofonie. Ale to właśnie dzięki trąbce nauczyłem się regulować oddech, co było bardzo przydatne, jak już skoncentrowałem się na śpiewaniu (…) W moim domu zawsze było sporo opery. Uwielbiam Bacha, Mozarta, Wagnera, Pucciniego, opery Verdiego. Kiedy zacząłem grać na rogu, inspirowałem się muzyką klasyczną, jeszcze zanim pojawił się rock’n’roll. Kiedy przyszedł, od razu wiedziałem, że to jest to, co naprawdę chcę robić”. Ronnie to także wielki fan sportu – „Jest to jedna z niewielu rzeczy, na które zawsze staram się znaleźć czas ( … ) Uwielbiam zwłaszcza lekką atletykę, baseball, koszykówkę, piłkę nożną i krykiet. Po sportowcach widać, jak ciężko trzeba pracować, by być dobrym, to mi imponuje. Widać w tym też pewną paralelę z muzyką. By coś osiągnąć, musisz naprawdę poświęcać temu 100 procent uwagi i koncentracji. Nie ma miejsca na półśrodki”. W roku 1957 rozpoczął swoją „karierę” w zespole o nazwie The Vegas Kings, który założył z kolegami ze szkolnej ławy. Niedługo po tym jak przejął na siebie obowiązki basisty, zajął się również śpiewaniem. Wkrótce grupa zmieniła szyld na Ronnie & The Rumbles, a ostatecznie, pod wpływem władczego Ronnie’go, została nazwana Ronnie And The Red Caps.
Z tymże projektem, młody artysta nagrał swoją pierwszą małą płytę, singiel „Lover”, która notabene przeszła bez echa. Niebawem Ronnie zrezygnował z dalszej edukacji ( jak utrzymują niektóre źródła ), aby do reszty podporządkować swoje życie muzycznym planom . Mniej więcej w tym czasie narodził się jego muzyczny pseudonim – DIO, a zaraz potem projekt o nazwie Ronnie Dio And The Prophets. Grupie udało się nagrać album pt. „Dio At Dominos” ( 1963 ) i wydać kilka singli, w tym „Swingin Street”, „Mr. Misery” i „Walking In A Different Circles”. Twórczość zespołu utrzymana była w typowej dla ówczesnego okresu rock n’ rollowej estetyce, podążała w kierunku ówczesnych trendów ( np. Chuck Berry, Beatles ) i nie miała w sobie nic z ciężkiego grania. W roku 1967 stary zespół Ronniego odrodził się jako The Elves . Załoga ta popełniła kilka małych płytek ( m. in. „Amber Velvet” ), które ujrzały światło dzienne, ale pozostały zwyczajnie niezauważone ( była to muzyka o raczej lekko niepokojącym, psychodelicznym charakterze ). W roku 1970, w czasie podróży po USA, grupa miała wypadek samochodowy, w którym zginął gitarzysta, Nick Panas, związany z Ronnie’m przyjacielskimi więzami jeszcze z czasów „The Vegas Kings”. Dio nie miał jednak zamiaru rezygnować z kariery. Tak wspomina swoje muzyczne dokonania z tamtego okresu : „W latach 60-tych śpiewałem w zespołach amatorskich. Ludzie z którymi wtedy współpracowałem nie oddawali się całym sercem muzyce (…) wykonywaliśmy głównie covery bardziej znanych wykonawców. Było to więc swoiste przedszkole muzyczne. Każdy przez nie przechodzi, ale nie ma z niego powodów do szczególnej dumy”.
Obdarzony przez naturę niskim wzrostem ( zaledwie 163 cm – Ronnie : „To, że jestem tak niski zdecydowało, że szybko zrezygnowałem z marzeń o karierze baseballisty i poświęciłem się muzyce” ), ale za to potężnym głosem (skala – 3 oktawy ), filigranowy wokalista wkrótce został frontmanem zespołu Elf. W skład grupy weszli również – Graig Gruber (bas), Steve Edwards ( gitara ), Mickey Lee Soul ( instrumenty klawiszowe ) i Gary Driscoll (perkusja ). Początkowo zespół występował z koncertami w klubach, barach i college’ach, poszukując szansy na podpisanie kontraktu płytowego. Po okresie klubowej tułaczki, rok 1971 okazał się dla Ronnie’go i Elf czasem przełomu. To właśnie wtedy, podczas występu w którymś z wyżej wymienionych miejsc, wokalistę zakochanego w muzyce Deep Purple odkryli – gitarzysta, Roger Glover i perkusista, Ian Paice z tegoż zespołu. Podczas jednej z rozmów zaproponowali Ronniemu i Elf pomoc w nagraniu debiutanckiej płyty, jak również wspólne koncerty po Ameryce i Anglii, podczas których mały wokalista wraz ze swoją grupą pełniłby rolę supportu, „rozgrzewacza publiczności”. W owym czasie Deep Purple miał promować swoje najnowsze dzieło „Machine Head”. Na propozycję „Takiej” współpracy, Ronnie przystał bez wahania. Pierwszy album, pierwszego poważnego projektu ambitnego Włocha, ukazał się w 1972 roku . Zasadniczo wszystkie płyty Elf zawierają muzykę, która z hard rockiem ma niewiele wspólnego. Jednakże utworów tych słucha się z ogromną przyjemnością.
Delikatne dźwięki pianina, trochę swingująco – bluesowych partii gitarowych, rozmarzony głos Ronnie’go – ta muzyka ma w sobie wiele uroku. Nie jest jednak, jak by się mogło wydawać, senna i mało energiczna – nie brakuje jej właściwej mocy i specyficznej drapieżności. Z płytami Elf wiąże się pewna ciekawostka – mianowicie, na każdym krążku Ronnie inaczej się podpisuje. I tak np. na debiucie figuruje jako Ronald Padavona, wokalista i basista, na wydawnictwie drugim podpisał się „Ronnie Dio”, by wreszcie od czasu ostatniej płyty Elf, „Trying To Burn The Sun” tytułować się Ronnie James Dio. Muzycy Deep Purple wykazali się daleko idącą pomocą dla Elfów i zobowiązali się, że zajmą się produkcją ich albumów. Tak więc Glover i Paice przystąpili do pracy nad pierwszą płytą. Produkcją „Carolina County Ball” (1974) zajął się sam Glover, a w trakcie nagrywania w pełni dojrzałej „Trying To Burn The Sun” ( 1975 ), Elfom pomagał Blackmore. W tym czasie, Ronnie i klawiszowiec, Lee Soul wystąpili gościnnie na solowej płycie Glovera, „Butterfly Ball”. Wspólna trasa okazała się dla Dio cennym doświadczeniem. Obcowanie ze swoimi idolami, praktycznie 24 godziny na dobę, umożliwiało mu śledzenie ich podczas codziennej pracy scenicznej, obserwowanie, w jaki sposób tworzą zręby nowych utworów. Dla pełnego twórczych pomysłów Ronnie’go ten epizod był niezwykle inspirujący. Po latach wspomina go w ten oto sposób : „To olbrzymia przyjemność móc występować z legendą hard rocka. Zawsze byłem i będę fanem Deep Purple. Miałem szczęście, że swego czasu mogłem grać z moim wielkim idolem, Ritchie Blackmore’m. Dobrze poznałem także Rogera Glovera , który do dzisiaj jest moim przyjacielem”. W roku 1974 Elf promujący w tym czasie swoją drugą płytę, ponownie miał okazję towarzyszyć Purple podczas ich kolejnej trasy koncertowej.
Gdy w tym samym czasie szeregi „fioletowej” grupy opuszczał Ritchie Blackmore, aby zająć się karierą solowa, to właśnie Ronnie’mu i jego kolegom z Elf zaproponował wspólne muzykowanie, a konkretnie – nagranie singla. Piosenka o nazwie „Black Sheep Of The Family” miała dać początek kilkuletniej, niewątpliwie– niezwykle owocnej współpracy obu muzyków. W niedługim odstępie czasu od nagrania pierwszej małej płyty, nastąpiło ponowne spotkanie Elfów z Blackmore’m – w ten sposób powstał drugi kawałek – „Sixteenth Century Greensleeves”. Ritchie doszedł do wniosku, iż kolaboracja z Ronnie’m i Elf ma sens, toteż w konsekwencji – zaproponował im regularne granie. Tak więc w 1975 roku powstała grupa Rainbow ( nazwa kapeli pochodzi od położonego w Los Angeles baru, w którym muzycy zwykli „spędzać wolny czas” ). W międzyczasie Elf dokończył pracę nad swoją ostatnią dużą płytą. Od tego momentu sprawy przyjęły błyskawiczny obrót – już w lutym 1975 roku po wydaniu „Trying To Burn The Sun” Elf rozwiązał się, a jego muzycy wraz z Blackmore’m udali się do studia Musicland w Monachium by rozpocząć pracę nad pierwszym albumem Tęczy. Nagrywanie „Ritchie’s Blackmore Rainbow” zajęło muzykom niespełna trzy tygodnie.
Tak się złożyło, że dwie pierwsze płyty tej kapeli od dawna należą do kanonu rocka. Jedynym problemem pozostaje kwestia jednogłośnego orzeknięcie tego, która z nich jest lepsza. Debiutanckie wydawnictwo Blackmore’a i spółki jest ponadczasowe – ta muzyka się nie starzeje. Pierwsza Tęcza to połączenie sentymentalnego, delikatnego i momentami ckliwego w swoim romantyzmie Elfa, z drapieżnym elektryzmem gitarowych riffów genialnego gitarzysty Deep Purple. Oprócz wcześniej wymienionych kompozycji, dla Rainbow pierworodnych, trzeba wymienić takie perełki z debiutu jak baśniowy „The Temple Of The King” czy przepiękną balladę – „Catch the Rainbow”. Teksty Ronniego wytwarzają niezwykłą atmosferę, rodem z powieści fantasy i wieków średnich : „Zawsze czytałem bardzo wiele różnych rzeczy; fascynowało mnie science fiction, fantasy, opowieści o smokach i rycerzach, legendy arturiańskie. Ta literatura rozwinęła moją wyobraźnię, wygłodziła ją, aby sama wyszukiwała sobie rozmaite historyjki.
Na naszych oczach wiele pośród pomysłów opisywanych w książkach sci – fi zostało zrealizowanych. To jeszcze bardziej spychało mnie w stronę wszystkich tych fascynujących opowieści, urealniało je (…) pisząc moje teksty staram się aby czytelnicy mogli w podobny sposób korzystać z wyobraźni, jak mnie to było dane. Na tym polega moja recepta na interesujący tekst”. Po nagraniu pierwszej płyty, Rainbow nie wyruszyło w trasę, a Blackmore postanowił poczynić pewne zmiany w składzie. Tak więc już w październiku 1975 roku, ze starej kadry, u boku kapryśnego gitarzysty trwał już tylko Ronnie. Na miejscu zwolnionych przez Ritchie’go muzyków, jeszcze jesienią pojawili się : Jimmy Bain ( bas ), Cozy Powel ( perkusja ) i Tony Carey (klawisze). Miesiąc później Rainbow odbyło krótką trasę koncertową po Ameryce Północnej, a po jej zakończeniu, przystąpiono do pracy nad nowym krążkiem. Płyta „Rising”, bezdyskusyjnie, stała się dla wyznawców ciężkiego rocka tym, czym dla Chrześcijan jest Biblia. To album ze wszech miar doskonały, nie posiadający słabych momentów. To bez wątpienia opus magnum grupy, dzieło w pełni dojrzałe, będące kwintesencją przemyślanego i żywiołowo zagranego hard rocka. Słuchając takich kompozycji jak, „Run With The Wolf”, „Tarot Woman” czy – nade wszystko – „Stargazer”, nie można nie docenić fenomenu Blackmore’a, jego pomysłowości, ogromnego talentu. Nie można być również apatycznym wobec tego, co z mikrofonem wyczynia Ronnie – jego głos to prawdziwa perła tej płyty. Warstwa liryczna albumu swoim klimatem zasadniczo nie rożni się od tematów poruszanych przez Ronniego na debiucie – trochę poezji romantycznej z domieszką lekkiego, choć momentami, mało wysublimowanego erotyzmu, trochę baśniowości, mistycyzmu. W roku 1977 ukazał się album koncertowy – „On Stage”.
Występy z trasy koncertowej, których część znalazła się na płycie, zostały zarejestrowane w Japonii. Centralnym punktem tej płyty jest oczywiście despotyczny Blackmore, choć reszta kapeli radzi sobie równie wspaniale. Ucho cieszą „Kill The King” (który w wersji studyjnej znajdzie się na kolejnej płycie „Long Live Rock N’ Roll”), czy premierowy – „Mistreated ”. Najdłużej, bo prawie 16 minut, trwa „Catch The Rainbow”, tutaj urozmaicony, zmodyfikowany przez liczne improwizacje Blackmore’a i spółki. Praktycznie w takież samej, ciekawej – choć momentami nieco nużącej formie, podany jest „Man On The Silver Mountain”, połączony w całość z „Blues” i „Starstruck”. Pomimo faktu, iż „On Stage” jest bardzo dobrą wizytówką tego, czym wtedy było Rainbow, trzeba zaznaczyć, iż ma również pewne wady – po pierwsze, wśród zawartych na nim utworów zabrakło monumentalnego „Stargazer”, po drugie – poszczególne utwory kończą się w mało naturalny sposób, są sztucznie wyciszane – jak wiadomo taki efekt nie służy pozytywnemu odbiorowi atmosfery koncertu. Produkcja całości też pozostawia wiele do życzenia – brzmienie jest mało selektywne, irytująco płaskie – przez co utrudnia swobodny odbiór całości. Problemem jest także reakcja publiczności – a właściwie jej brak. Widocznie, będący w transie, upojeni poczynaniami zespołu Japończycy, nie byli w stanie reagować zbyt emocjonalnie na muzykę grupy. Po powrocie z triumfalnej trasy, zespół zabrał się ostro do pracy nad swoją trzecią płytą studyjną, jak się miało okazać – ostatnią z Ronnie’m w roli wokalisty . „Long Live Rock n’ Roll” ukazał się w 1978 roku i przyniósł ze sobą solidną dawkę hard rockowego mięsa. Nastąpiły małe zmiany personalne – Jimmiego Baina na basie zastąpił niejaki Bob Daisley, a obsługującego klawisze, Tony’ego Carey’a – David Stone. Do kompozycji, które należą do najbardziej udanych, należy zaliczyć bliskowschodni, „orientalizujący” „Gates Of Babylon”, znany z wersji koncertowej „Kill The King” i „L. A. Connection” . Większość utworów kojarzy się z utworami z debiutu, przez co niejednokrotnie da się odczuć proces powielania pomysłów z wcześniejszych wydawnictw.
Można stwierdzić, że „Long live Rock N’ Roll” to najsłabsza płyta Rainbow z Ronnie’m – jednak chyba każdy zespół grający w owym czasie i w tym stylu chciałby się pochwalić takim „słabym” wydawnictwem.